Noc była upiornie cicha. Stojący na warcie wokół wojennego obozowiska
żołdacy z lękiem wpatrywali się w mrok. Nie bali się ciemności. Na
niebie na dodatek świecił jasno księżyc, a obóz lśnił łuną ognisk i bił
gwarem śmiechów wmieszanych w rozmowy o czekającym żołnierzy następnego
dnia dziecinnie prostym oblężeniu. Nie, stojący na południowym krańcu
obozu dwaj obywatele zdecydowanie nie obawiali się ciemności. Obawiali
się mgieł. Szare pasma w tej części kraju były aż zbyt gęste. Unosiły
się wysoką ścianą nad strażą, wyglądając jakby zaraz miały runąć na nich
z góry niczym lawina. Co chwila jakieś samotne pasemko pełzło po trawie
ku nodze biedaka, chcąc niczym macka chwycić go za nogę i wciągnąć w
mleczne odmęty...
Żołnierz otrzepał się. Wmawiał sobie w duchu, że to niemożliwe. Z
uporem próbował okiełznać trzepoczące jak u zająca serce. Jego towarzysz
nie miał z tym takich problemów. Kiedyś, już kilka lat temu tak samo
jak młodszy kompan musiał przełamywać nabyte lęki. Oboje byli zwerbowani
z chłopstwa. W wioskach nie było żadnego człowieka, który nie bałby się
mgieł. Stary przesąd opowiadał o czających się w nich mgielnych
upiorach. Szlachta i mieszczaństwo traktowało to jako bajeczkę mającą
zniechęcać dzieciaki do włóczenia się po zmroku. Dla plebsu było to
jednak niczym przykazanie. Nikt nie zapuszczał się w mgły. A
przynajmniej nikt o zdrowych zmysłach.
Nagle z mglistej toni dotarł do nich odgłos kroków. Nawet starszy
żołdak błyskawicznie dobył broni i drżącymi rękami mierzył halabardą
przed siebie.
- Odejdź, demonie! - krzyknął młodszy, równie, a nawet bardziej spanikowany.
- To ja, idioci - odpowiedział im drwiący, zniecierpliwiony głos.
Ich oczom ukazała się znajoma sylwetka w ciemnym płaszczu, krojem przypominającym mundur.
- Lord Corvo! - poprawił się żołnierz, wystraszony już nie na żarty.
Młodego Venture obawiano się równie mocno co jego ojca. Niemniej jednak
porównanie go do demona było całkiem trafne. Dalej jednak można za nie
trafić pod bat. - Najmocniej przepraszam...
- Daruj sobie - Kruk przepchnął się między nimi, nie zwalniając kroku.
Powinieneś był go zabić, szeptał Głos. Znieważył cię.
Bo jest głupcem, starał się uspokoić Corvo. Nie może dawać upust swemu
szaleństwu za każdym razem. Gdyby wykonywał wszystkie polecenia Głosu,
wszyscy w tym obozie już by nie żyli. To był kolejny powód, dla którego
kochał samotność, oraz te kilka godzin zwiadu nocnego. Nikt się za nim
nie pałętał, bo wszyscy żołnierze bali się mgieł. Zaskakujące, pomyślał
Cynoooki, jak trudno wyplenić z człowieka stare przesądy.
A jednak nie jest to niemożliwe. Corvo przecież jeszcze dwa lata temu
był ulicznikiem. Dalej nim był. Teraz jednak wyglądał jak szlachcic.
Wiedział co to maniery. Płynnie czytał i pisał. Posługiwał się kilkoma
językami. Nauczył się tańczyć. A wszystko w dwa lata. Dlaczego? Bo wtedy
nagle Straff Venture przypomniał sobie, że ma nieślubnego syna.
Poprawka: wtedy nagle Corvo okazał mu się potrzebny. Nikt, poza
służącymi i od kilku miesięcy także wojskiem, nie miał pojęcia o
istnieniu drugiego dziecka lorda. A nawet jeśli powstały co do tego
domysły, lub któryś ze służących puścił w obieg plotkę...Nikt nie miał
pojęcia kim naprawdę jest Kruk. Jakie ma umiejętności. Oraz do czego
jest zdolny. Nawet Straff nie wiedział o chłopaku wszystkiego. Tymczasem
Corvo odnalazł informacje o sobie w starych legendach. Był Allomantą.
Ojciec znał tylko namiastkę jego możliwości. I to dawało młodemu Venture
sporą przewagę.
Straff wykorzystywał go jako szpiega. Corvo dzięki swojej
allomantycznej mocy nadawał się do tego doskonale: przemykał
niepostrzeżenie przez oblegane miasto przelatując za pomocą rzucanych na
ziemię monet, ,,uciszał” przeszkadzających jego ojcu w osiągnięciu celu,
wyczulony słuch i dobra pamięć notowały każdy fragment rozmowy. Lord
Venture był też ślepo pewny, że syn nie jest zdolny go porzucić. Nie po
tym, jak wyrwał go ze slumsów i uczynił szlachcicem. Cóż rzec? Czekała
go niemiła niespodzianka.
Corvo dotarł do swojego namiotu. Odepchnął klapy wejścia za metalowe
zapięcia i wszedł do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu po czym
usiadł za biurkiem chwytając za pióro.
- Papier - rzucił.
Jeden ze strażników pilnujących wejścia chwilę później spełnił rozkaz.
Kruk w skupieniu zapisał kilkanaście liczb i opatrzył je odpowiednimi
podpisami. Strażnik nie mogąc się powstrzymać przez chwilę stał nad nim
patrząc mu przez ramię. Chłopak zaczynał się irytować. Za blisko, stoi
zdecydowanie za blisko...
Opatrzył kartkę u dołu swoim podpisem i wręczył ją (a raczej wcisnął) żołdakowi.
- To wszystkie dane na temat stanu obrony miasta - wyjaśnił prędko.
- Dziękuję, panie, w imieniu całej armii - odpowiedział mężczyzna z
niedowierzaniem wpatrując się w ilość informacji jaką jeden człowiek
potrafi zebrać w cztery godziny. - Jesteśmy ci wdzięczni za każdą pomoc.
Corvo wstał i zmierzył go opryskliwym wzrokiem.
- Nikomu nie pomagam - powiedział starając się zachować spokój. -
Gdybym wam pomagał, robiłbym to z dobroci serca. Nie wiem, czy zdajesz
sobie z tego sprawę, ale dla takich byle kmiotów jak wy serca nie mam.
Równie dobrze mogę ci w tej chwili wrazić tą stalówkę w gardło i nikt by
się nie przejął twoim zgonem.
Żołnierz milczał. W rozmowie z młodym Venture’m było to najrozsądniejsze posunięcie.
- Gdzie jest lord Venture? - zapytał chłopak.
- W swoim namiocie. Posłać po niego, panie?
- Nie ma co się trudzić. Sam do niego pójdę - chłopak ruszył do
wyjścia. - Zanim ten leniwy wieprz kiwnie palcem, mgły zdążą zniknąć.
Strażnik nie pytał nawet co mają mgły do cennego czasu lorda Corvo.
Ruszył po prostu za swoim tymczasowym panem, który o ile dobrze
miarkował był od niego o ponad dekadę młodszy, a mimo to trząsł całą
armią lepiej niż jego ojciec.
Znalezienie namiotu lorda Venture to niewielka sztuka. Lśnił w centrum
obozowiska niczym czerwony lampion. Corvo wszedł do środka bez
zaproszenia. Straff siedział właśnie przy stoliku czytając książkę. To
była jedna z niewielu cech, które przekazał synowi: oboje wprost kochali
dobrą lekturę. Lord westchnął i podniósł wzrok na syna.
- Coś się stało, Corvo? - zapytał znudzonym głosem.
Chłopak uznał to za zaproszenie. Usiadł na drugim krześle. Straff
machnął ręką na służącą. Ta w odpowiedzi podeszła do stolika z tacą.
Postawiła na nim dwie porcelanowe filiżanki i nalała do nich herbaty.
Wzmocniony węch Corvo zaalarmował. Napój na pewno nie miał w sobie
rumianku. Straff niczego nie wyczuł. Cynooki zaczął bawić się leżącym na
blacie nożem.
- Wróciłem ze zwiadu - oznajmił w końcu chłopak. - Zdobyłem wszystkie informacje potrzebne do przeprowadzenia oblężenia.
- Znakomicie - odpowiedział Venture. - Świetna robota.
Jego głos bynajmniej na to nie wskazywał.
Zabij go, szeptał Głos. Zasłużył!
Corvo wziął głęboki oddech. Przy ojcu najtrudniej było mu się
opanować. Zacisnął dłoń na ostrzu noża. Na blat pociekła krew. Nie
przejmował się tym. Ból pomagał mu odzyskać trzeźwość umysłu i zapanować
nad Głosem. Podobne działanie miały na niego kobiety. Zwłaszcza te
miłe, o ładnym głosie i wielu ciekawych rzeczach do opowiedzenia. Straff
spojrzał na karmazynowe krople. Zagryzł wargę. Zdawał sobie sprawę, że
Corvo to szaleniec, ale niektóre jego zachowania były trudne do
tolerowania.
- Może podać ci serwetkę? - spytał zdegustowany i podniósł do ust filiżankę.
Nie wiadomo, czy coś rzeczywiście wyczuł, czy jego uwagę przykuło
poruszenie spiętej służącej, wpatrującej się w niego. Odłożył naczynie i
uśmiechnął się, wpatrując w syna.
- Trucizna? To bardzo tania sztuczka jak na ciebie - pstryknął palcami. - Zabrać ją.
Żołnierze chwycili dziewczynę i mimo protestów wywlekli biedaczkę z
namiotu. Patrzyła błagalnie na młodego Venture. Chłopak nawet na nią nie
spojrzał. Popatrzył z byka na ojca. Nie on nalał trucizny do herbaty.
Zabiłby go tu i teraz, tym nożem do owoców. A potem strażników. A potem
resztę.
Wykonał kolejne nacięcie, tym razem na przedramieniu. Głębiej docisnął ostrze. Straff nie wytrzymał i zamknął książkę.
- Chyba na ciebie pora... - powiedział spokojnie.
To nie była propozycja. To był rozkaz. A Corvo go wykonał. Jak zwykle.
Wkrótce się to miało zmienić.
Łącznik czekał przebrany za stajennego. Był zaskakująco młody.
Na pewno młodszy od Corvo. Miał ciemniejszą skórę, ubrany był w
łachmany, a twarz dodatkowo ubrudził pyłem. Trzymał za ogłowie
skarogniadego ogiera gotowego do drogi. Nie był to żaden masywny koń
bojowy, lecz zwykły wierzchowiec zdolny nieść juki i jednego jeźdźca
przez długi dystans. Corvo potrzebował szybko wyjechać z Luthadelu.
Później czekała go dwudniowa jazda przez bezpańskie ziemie, aż do jednego
z królestw Ellis, Nekeny. Potem liczył na dotarcie do Seano. Tam nawet
ktoś taki jak on może liczyć na dobrą robotę. Tam też nie odnajdzie go
Straff, gdyby zdołał ocalić skórę.
- Uwierzył? - zapytał cicho łącznik udając, że pomaga panu poprawiać pasy juków.
- Nawet nie spojrzał na kartkę. Jest zbyt pewny siebie - odpowiedział spokojnie młody Venture. - Wpadnie w waszą zasadzkę.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Dopięliście wszystko na ostatni guzik? - dopytał się Cynooki.
- Tak. Jutro uwolnimy się od tego uzurpatora raz na zawsze - potwierdził łącznik.
- Gów*o mnie obchodzi wasza wolność - odpowiedział Corvo. Przytroczył
do siodła swoją laskę pojedynkową z ukrytym w środku rapierem i wsiadł na
konia. - Chcę tylko, by jutro Straff Venture był martwy.
Łącznik pokiwał ze zrozumieniem głową. Młody Venture ruszył kłusem w
mgły. Gdy oddalił się wystarczająco przyspieszył do galopu.
Oni wszyscy powinni zginąć, szeptał Głos.
I zginą, pomyślał Corvo. Ale to musi się odbyć beze mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz